[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sąsiedztwie, rozwiązaniem zagadki zajmował się antypatyczny — jakkolwiek przystojny
— oficer policji. Oczywiście, gdyby Clark Cameron był kobietą...
Marian Carstairs prychnęła pogardliwie i przyspieszyła kroku.„Najwyższy czas wra-
cać do strony 245 — powiedziała sobie. — «Clark Cameron przyjrzał się nieruchomej
postaci leżącej na podłodze i prostując się rzekł...»„
Coś zaszeleściło w zaroślach tuż przy ścieżce. Marian Carstairs zdrętwiała nagle ze
zgrozy. W sąsiedztwie popełniono morderstwo, a morderca nie ujęty krążył zapewne
w pobliżu. Jeśli ją spotka coś złego, kto wychowa trójkę małych Carstairsów? Otworzyła
usta do krzyku, ale głos uwiązł jej w gardle. Może zabójca Flory Sanford krył się w zaro-
ślach i podejrzewał, że ona go spostrzegła? Teraz padnie strzał albo cios i któż zaopieku-
je się Diną, April i małym Archibaldem? Marian stała przykuta strachem do miejsca.
— Proszę pani, pani Carstairs! — doszedł jej uszu ochrypły szept.
Marian odwróciła głowę. Spośród liści wychylała się ku niej mizerna, przerażona, za-
rośnięta twarz mężczyzny. Twarz, niegdyś przystojna, męska, budząca zachwyty, teraz
jednak podrapana, zakrwawiona, brudna.
— Na litość boską — rozległ się znowu ochrypły szept. — Błagam, niech pani nie
wzywa policji. Pani przecież nie może mnie podejrzewać, że to ja zabiłem Florę!
To był Wallie Sanford. Mąż ofiary, poszukiwany przez policję trzech stanów. Mor-
derca. Marian wiedziała, że wystarczy jeden okrzyk, a zjawią się policjanci i ujmą zbie-
ga. Jutro w gazetach ukażą się wielkie nagłówki: „Znana autorka powieści sensacyjnych
wykrywa mordercę”. Reklama dla jej książek doskonała. Mimo to...
— Niech mi pani uwierzy — szeptał bez tchu Wallie Sanford. — Niech mi pani uwie-
rzy!
Za zakrętem ścieżki żwir zatrzeszczał pod męskimi butami. Ktoś szedł ciężko. Zbli-
żał się...
— Biegiem przez krzaki! — szepnęła Marian. — Biegiem! Ja ich tu zatrzymam.
Wallie Sanford zniknął. Oddalający się szelest kroków znaczył jego ślad. Kroki na
żwirowanej ścieżce chrzęściły coraz bliżej. Wtedy Marian Carstairs krzyknęła głośno
i przenikliwie.
Porucznik Bill Smith jednym susem znalazł się tuż przy niej.
Chwytając ją za ramię spytał:
— Co panią tak przestraszyło?
— To mysz! — wyjąkała Marian. — Mysz, tu, na ścieżce!
— Ach! — odetchnął z ulgą Bill Smith. — Zląkłem się, że... — Urwał wpół zdania.
— Proszę pani, czy by pani nie zechciała... To znaczy, prosiłbym panią... — Trzymał
jeszcze wciąż jej ramię. — Chciałbym z panią porozmawiać, gdyby się pani zgodziła...
31
może zjedlibyśmy razem obiad czy kolację, czy może pani lubi kino...
Marian spojrzała mu prosto w twarz.
— Ani mi się śni. I proszę zdjąć rękę z mego ramienia.
Bill Smith popatrzył w jej oczy.
— Przepraszam — powiedział i odwracając się, sztywno odmaszerował.
Marian wbiegła do domu i jednym tchem po schodach do swego pokoju. Po raz
pierwszy od dziesięciu lat groziło jej, że się rozpłacze.
Wallie Sanford. Ścigany, może zabójca! Powinna była oddać go ręce policji. Nie, nie
mogła, wyglądał zbyt nieszczęśliwie.
Ta propozycja... Prosił ją o spotkanie. Pierwsza taka propozycja od ilu lat?
Marian siadła przed toaletą i zdyszana spojrzała w lustro. Różowy szlafrok w kwia-
ty, kolorowa chustka, rumieńce na twarzy, błyszczące oczy. Głupstwo! Wracaj do strony
245. Akapit drugi, wiersz trzeci. Po słowach: „Clark Cameron itd.” „Ten człowiek został
zamordowany. Tak samo jak tamci”.
Zaczęła wolno wypukiwać słowa: „Przystojny oficer policji stłumił krzyk grozy”. Nie,
źle! Oficerowie policji nie krzyczą ze zgrozy. „Sądzę, że pan się myli — rzekł przystojny
oficer policji...” Także źle. Clark Cameron nie może się mylić. Marian przekreśliła dru-
gie zdanie. Lepiej zacząć od nowego wiersza.
„Przystojny oficer policji rzekł...”
— Och — zniecierpliwiła się Marian. — Co za bzdura!
Zaiksowała wszystko i zaczynając od nowego akapitu wystukała z furią: „Znana tę-
pota policji...”
ROZDZIAŁ 4
Zabierajcie się stąd, jazda! — rzekł sierżant O’Hare. — Rozejść się, powiadam.
— Niesłychany tupet — April z zimną krwią zwróciła się do Diny. — Ten człowiek
nie słyszał widać o przepisach zabraniających obcym ludziom wstępu na teren prywat-
nej posiadłości.
Archie zachichotał bezwstydnie.
Sierżant O’Hare poczerwieniał i cofnął się o krok, przenosząc nogi z trawnika Car-
stairsów na trawnik Sanfordów, po czym głośniej powtórzył:
— Jazda stąd. Rozejść się!
— O co chodzi? — spokojnie zapytała Dina. — My przecież tutaj mieszkamy.
— Mieszkacie w domu — odparł sierżant. — O, tam! Rozejść się, proszę!
— Mieszkamy także w ogrodzie — odezwała się także April.
— Mieszkamy wszędzie! — wrzasnął Archie podskakując. — Wszędzie nam wolno
być.
— A to jest nasz ogródek — dodała Dina.
— Powiedziałem... — zaczął sierżant i zachłysnął się. — Proszę odsunąć się od ży-
wopłotu. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • p include("s/6.php") ?>