[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jej niechęć, gdy przeprowadzili się do Ocean Vista, a on próbował
ratować małżeństwo.
- Możesz jeszcze mieć dzieci - powiedziała Marissa. - Przecież
wiadomo, że mężczyzni do póznego wieku mogą zostać ojcami.
Roześmiał się.
- Sześćdziesięciolatek ojcem? Mnie to raczej nie odpowiada.
Zasłoniła ręką usta, żeby ukryć ziewnięcie.
- Myślę, że w tej sali gimnastycznej już teraz znalazłoby się kilka
kobiet, które z radością miałyby z tobą dziecko.
Co z tego, skoro jedyną kobietą, której pragnął, była Marissa. I choć
może było to szaleństwo, chciał mieć z nią dziecko. Nawet kilkoro, o
ile ona też tego zechce.
- Prześpij się, skoro masz teraz ku temu okazję - powiedział.
Był zszokowany, że zaczyna na serio myśleć o dziecku z Marissa. I to
kiedy nie wiedział jeszcze, co Marissa tak naprawdę do niego czuje.
Czyli zbyt daleko wybiegał myślami w przyszłość...
Zgasił latarkę, oparł głowę o żelazną szafkę i zamknął oczy, ale pod
powiekami nadal widział obraz Marissy. I mógł myśleć tylko o
jednym. %7łeby kochać się z nią jeszcze raz, i jeszcze raz.
Mieć ją w łóżku - prawdziwym łóżku - na tak długo, jak ona będzie
chciała. Chciał ją w swoim życiu. Koniecznie.
Marissa obudziła z zesztywniałym karkiem i obolałymi plecami,
czego sprawcą była twarda, bezlitosna posadzka wyłożona terakotą.
Pod głową nie miała już podgłówka z solidnych, męskich ud, lecz
zrolowany koc. Była sama, ale już nie w ciemnościach. Czyli albo
naprawiono sieć, albo włączono generator. Bardziej prawdopodobny
wydawał się drugi wariant.
Wstała i na sztywnych nogach ruszyła korytarzem. Postanowiła
zajrzeć do Amandy i jej synka, może zastanie tam też Grega. Kiedy
szła korytarzem, uderzyło ją, że wszędzie panuje cisza. %7ładnych
trzasków, łomotu. Wicher nie wył, nie jęczał. Czyli huragan wreszcie
odszedł.
Ostrożnie otworzyła drzwi do klasy, w której odbył się poród. Zastała
tam Grega, obu sanitariuszy i rozpromienioną Amandę z maleństwem
na ręku, którą Marissa powitała przyjaznie:
- Cześć! Miło was widzieć. Wyglądacie o wiele lepiej.
Amanda uśmiechnęła się.
- Dziękuję. Trochę jestem zmęczona, ale trudno, żeby było inaczej.
- To zrozumiałe. - Uklękła przy niej. - Twój synek jest przesłodki.
- Wiem! Chcesz go potrzymać?
Marissa kątem oka zauważyła, że Greg popatruje na nią.
- Och, bardzo chętnie.
Wyciągnęła ręce, Amanda podała jej owiniętego w ręcznik
chłopczyka.
- Cudo!
Wzruszona Marissa ostrożnie przytuliła maleństwo do piersi. Był
rzeczywiście śliczny z tymi czarnymi włoskami i rumianymi
policzkami
- Czy wyglÄ…da jak tatuÅ›?
- Jak dwie krople wody. Allan oszaleje z radości, kiedy go zobaczy.
Och, jak bym chciała, żeby już wrócił.
- Na pewno tu przyjedzie, kiedy tylko będzie to możliwe.
Dziecko zaczęło kręcić główką i popiskiwać. Marissa oddała je matce.
- Idz, malutki, do mamusi
- Na pewno jest znów głodny - powiedziała Amanda i zaczęła
rozpinać bluzkę.
Pragnąc uszanować jej prywatność, Marissa wstała, chwyciła swoją
reklamówkę i ruszyła ku drzwiom.
- Za chwilę do ciebie przyjdę! - zawołał za nią Greg.
Poczekała na niego w holu. Kiedy do niej dołączył, zauważyła, jak
bardzo jest zmęczony. Włosy miał w nieładzie, oczy zaczerwienione,
ale i tak nic nie było w stanie oszpecić jego przystojnej twarzy.
- Greg! Ty chyba w ogóle nie zmrużyłeś oka.
- Nie. Za dużo adrenaliny.
- Chcesz wody? Albo krakersów?
- Nie, dziękuję. Huragan odchodzi, zaczną zgłaszać się ludzie z
obrażeniami. Prawdopodobnie przez całą noc będę zajęty. Ale
przedtem chciałbym cię odwiezć do domu.
Do domu... O ile ona ma jeszcze dom...
- Wolałabym tu zostać, Greg. Mogę pomóc. W takich sytuacjach
przydaje się każda para rąk. Jestem przecież... dobrą sąsiadką!
- Zwietnie. Doceniam to - powiedział z przekonaniem.
- A więc od czego zaczynamy?
Przez kilka chwil stali w ciszy. I nagłe Greg objął Marissę i pocałował
ją. Był to długi pocałunek.
- W takim razie bierzemy siÄ™ do roboty.
Przez kilka następnych godzin Greg opatrzył niezliczoną ilość
drobnych ran i zaaplikował środki przeciwbólowe. Na szczęście, jak
dotychczas, nie było ani jednego naprawdę ciężkiego przypadku.
Przez cały czas Marissa była u jego boku, dodając pacjentom otuchy.
Zawsze wiedziała, co i jak komu powiedzieć, i w rezultacie w tym
prowizorycznym ambulatorium była najlepszym lekiem na wszystko.
Bev nigdy by czegoś takiego dla niego nie zrobiła. Nie dlatego, że
była osobą bez serca.
Skądże. W ciągu piętnastu lat ich małżeństwa Bev w sytuacjach
kryzysowych ofiarnie stawała jako wolontariuszka, ale medycynę
uważała za kochankę Grega i od tych spraw trzymała się jak najdalej.
Nigdy nie odwiedzała go w szpitalu, rzadko pytała, jak spędził dzień,
co tam słychać u niego w pracy. Próbował rozmawiać z nią
o swoich kłopotach, obawach czy planach, ale Bev zawsze go
zbywała. W końcu przestał próbować.
A Marissa była tym wszystkim szczerze zainteresowana. Zadawała
wiele pytań, uważnie słuchała odpowiedzi. Teraz stała w rogu sali i
rozmawiała z Alice Hawkins, właścicielką miejscowej pralni. Matka
Alice, Vera Malone, stała pacjentka Grega, leżała na podłodze w
pozycji embrionalnej. Jej żałosny płacz przebijał się ponad szmer
rozmów. Alice sama się nią opiekowała, za nic nie chciała się zgodzić
na umieszczenie matki w pensjonacie dla seniorów. Marissa świetnie
rozumiała jej problemy, przecież sama przez to przeszła.
Pochwyciwszy spojrzenie Grega, przeprosiła Alice i podeszła do
niego.
- Greg, czy mógłbyś jakoś pomóc Verze?
- Nie bardzo. To ostatnie stadium Alzheimera. Niewiele da się zrobić.
- Ale ona jest tak przerażona. Szkoda mi jej.
I Alice. Dobrze wiem, jak jest jej ciężko.
- Dobrze. Zaraz tam zajrzÄ™.
Uśmiech Marissy był tak promienny, że zdawał się rozjaśnić całą
zatłoczoną salę.
- Dziękuję.
Razem przeszli do rogu sali, gdzie leżała Vera. Alice na ich widok
wstała z podłogi i uśmiechnęła się zmęczonym, nikłym uśmiechem.
- Dzień dobry, doktorze Westbrook.
- Witaj, Alice. Przyszedłem zobaczyć, czy nie można by w czymś
pomóc pani matce. - Kiedy podszedł bliżej, starsza pani wydała z
siebie przerazliwy krzyk. Greg cofnÄ…Å‚ siÄ™.
Zbita z tropu Alice bąknęła:
- Ona pana nie pamięta.
- Może tak, może nie. W każdym razie nie jestem teraz pożądaną
osobÄ….
- Jestem zupełnie bezradna. Pozostaje tylko nadzieja, że niebawem
się zmęczy i zaśnie.
- Buddy, Buddy - zawołała żałośnie starsza pani. - Gdzie jest mój
Buddy?
- Kto to jest Buddy? - spytała półgłosem Marissa.
- Piesek - wyjaśniła Alice. - Rozpieszczony buldożek, którego mama
bardzo kochała. Zdechł dziesięć lat temu, ale mama czasami woła go,
po prostu nie pamięta, że on już nie żyje. Niestety, najczęściej również
nie pamięta, kim ja jestem.
- Mam pomysł. - Marissa sięgnęła do torby. - Może to jej pomoże. -
Uklękła przy chorej i wsunęła swojego kudłatego pieska w ramiona
Very.
- Pani Malone, dzień dobry! Proszę zobaczyć, Buddy przyszedł do
pani.
Starsza pani w milczeniu patrzyła na pieska. Marissa głaskała ją po
głowie i przemawiała łagodnym głosem.
Greg wiedział, że powinien już iść, bo wiele osób potrzebowało jego
pomocy, ale stał, nie mogąc oderwać oczu od sceny, która rozgrywała
się przed nim. Marissa miała pomiętą bluzkę, rozwichrzone włosy.
Bandaż, którym owinął jej głowę, zsunął się poniżej rany. W
niebieskich oczach widać było wielkie zmęczenie, lecz nie pamiętał,
by kiedykolwiek wyglądała piękniej. Wzruszenie ściskało go za
gardło.
- Aż trudno uwierzyć własnym oczom - powiedziała Alice. - Moja
matka panicznie boi się obcych, a do Marissy czuje takie zaufanie, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl
  • e 12 Wellspring of Chaos (v1.5)
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sulimczyk.pev.pl