[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Zadałam ci już wiele pytań. Ważnych, fundamentalnych. Mogłabym cię teraz zapytać o
coś bardziej osobistego?
- Spróbuj.
- Opowiesz mi o swojej rodzinie?
- Pytaj?
- Kim oni są, co lubią? - Zrzucała ziemię w stałym rytmie, który podobał się Calowi. -
Chciałabym chociaż w ten sposób ich poznać.
- Mój ojciec jest technikiem w laboratorium. Bardzo staranny i solidny, można na nim
polegać. W domu lubi uprawiać ogródek, wszystko robi ręcznie. - Wciągnął zapach rozkopanej
ziemi i niemal zobaczył ojca pracującego w ogrodzie. - Czasami maluje. Naprawdę, ale to
naprawdę złe pejzaże i martwe natury. Wie nawet, że są złe, ale powtarza, że sztuka nie musi być
dobra, by wciąż pozostać sztuką. Często grozi, że powiesi w domu jeden ze swoich obrazów.
Jest... spokojny. Niemal nigdy nie podnosi głosu. Kiedy jednak mówi, wszyscy słuchają. Jest jak
spoiwo trzymające rodzinę razem. - Wyciągnął się na trawie i spojrzał w niebo. - Matka jest, jak
ty to ujęłaś? Nabuzowana? - Emanuje energią i intelektem w stopniu nieco przerażającym.
Czasami działa na ludzi onieśmielająco i zawsze ją to bawi. Sądzę, że to dlatego, iż w
rzeczywistości jest niezwykle łagodna. Ona często podnosi głos, ale potem czuje się winna. W
wolnym czasie lubi czytać beletrystykę i literaturę fachową. Jest głównym radcą w
Zjednoczonym Ministerstwie Narodów, czyta więc również całe sterty prawniczych
dokumentów.
- Czym jest Zjednoczone Ministerstwo Narodów?
- Chyba nazwałabyś to poszerzoną ONZ. Zreformowali to... cholera, nie wiem dokładnie
dlaczego.
Myślę, że musieli rozszerzyć zakres działania z powodu powstawania pozaziemskich
kolonii i osad.
- Twoja matka zajmuje chyba bardzo prestiżowe stanowisko - zauważyła Libby, dziwnie
onieśmielona.
- Tak. Lubi tę pracę. Rodzice poznali się w Dublinie. Matka prowadziła tam praktykę
prawniczą, ojciec przyjechał na wakacje. Gdy zaczęli stanowić parę, przenieśli się do Filadelfii.
Libby ubijała ziemię. Słyszała w głosie Cala uczucie, rozumiała je.
- A twój brat? - zapytała.
- Jacob. On jest... impulsywny, w dobrym znaczeniu tego słowa. Odziedziczył umysł po
matce, a temperament podobno po dziadku. Z J.T. nigdy nie wiadomo, czy zaraz się uśmiechnie,
czy uderzy. Studiował prawo, ale przerzucił się na astrofizykę. Jest sukinsynem - dodał - ale
niesłychanie lojalnym wobec najbliższych.
- Lubisz ich? - Gdy Cal na nią spojrzał, sprecyzowała pytanie. - Chodzi mi o to, że
większość ludzi kocha swą rodzinę, lecz niekoniecznie się z nią przyjazni. Więc jak, lubisz ich?
- Tak. - Patrzył, jak Libby przywiązuje łopatę do skutera. - Oni też by ciebie polubili.
- Mogłabym ich poznać, gdybyś mnie ze sobą zabrał.
Przygryzła wargę. Nie chciała, żeby te słowa się jej wymknęły. Nie patrzyła na niego.
Nie wiedziała nawet, kiedy ta myśl przyszła jej do głowy.
- Libby...
Stał już przy niej, obejmował ją.
- Studiowałam przeszłość. Gdybyś mnie zabrał, mogłabym poznać przyszłość.
Dostrzegł w jej oczach łzy.
- A twoja rodzina?
- Zrozumieliby. Zostawiłabym dla nich list, spróbowałabym wyjaśnić.
- Nie uwierzą ci - powiedział cicho. - Będą cię szukać latami, zastanawiać się, czy jeszcze
żyjesz.
Libby, czy nie widzisz, że to właśnie jest najgorsze, że to mnie powstrzymuje? Moi
rodzice nie wiedzą, gdzie jestem, co się ze mną stało. Wiem, że czekają na jakąkolwiek
wiadomość...
- Sprawię, że zrozumieją. - Słyszała we własnym głosie desperację. - Jeśli będą wiedzieli,
że jestem szczęśliwa, że robię to, co chcę robić, uspokoją się.
- Może, gdyby uzyskali stuprocentową pewność. .Nie mogę cię jednak zabrać, Libby.
Opuściła ręce, cofnęła się o krok.
- Tak, oczywiście. Nie wiem, co mi w ogóle przyszło do głowy...
- Cholera, przestań. - Chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. - Nie myśl, że nie
chcę. Chcę. Gdyby nie było żadnego ryzyka, wrzuciłbym cię do tego cholernego statku, czy byś
się zgodziła, czy nie.
- Ryzyka? - Zesztywniała. - Jakiego ryzyka?
- Wciąż nie wynaleziono lekarstwa przeciwko głupocie...
- Nie zbywaj mnie w ten sposób. Jakie ryzyko? Odetchnął głęboko. Chodziło o jedno z
obliczeń, które jej podyktował.
- Prawdopodobieństwo znalezienia właściwej krzywej czasu wynosi 76,4.
- Siedemdziesiąt sześć i cztery dziesiąte - powtórzyła. - Nie trzeba geniusza, żeby
obliczyć, że prawdopodobieństwo niepowodzenia to 23,6. Co by się wtedy stało?
- Nie wiem. - Mógł się jednak domyślić. Usmażenie się po wciągnięciu przez pole
grawitacyjne Słońca wydawało się jedną z mniej bolesnych możliwości. - Nie narażę cię na takie
ryzyko, choć chcę, żebyś ze mną poleciała.
Starała się nie wpadać w panikę. Odetchnęła głęboko i poczuła, że powoli się uspokaja.
- Caleb, nie mógłbyś zmniejszyć ryzyka, gdybyś dał sobie więcej czasu?
- Prawdopodobnie. Libby, to nie wchodzi w grę. W każdej chwili ktoś może znalezć
statek. Mieliśmy szczęście, natykając się wczoraj na Rankinów. Jak sądzisz, co się stanie ze
mną, z nami, gdy ktoś odkryje prawdę? - Gdyby mnie znalezli?
- Do prawdziwego sezonu pozostało jeszcze kilka tygodni. Spotyka się tu najwyżej
kilkunastu turystów rocznie.
- Wystarczy jeden.
Miał rację, nie było sensu zaprzeczać.
- Nie będę wiedziała. - Dotknęła palcem już ledwo widocznej blizny na czole Cala. - Nie
będę wiedziała, czy ci się udało.
- Jestem dobrym pilotem. Zaufaj mi. - Pocałował jej palce. - I będzie mi łatwiej
skoncentrować się na zadaniu, jeśli nie będę się o ciebie martwił.
- Trudno kwestionować zdrowy rozsądek. - Zdobyła się na uśmiech. - Wiem, że
powinieneś jeszcze sprawdzić instrumenty. Wracam do domu.
- Wkrótce przyjadę.
- Nie musisz się spieszyć. - Sama potrzebowała paru chwil samotności. - Przygotuję
pożegnalną kolację. - Ruszyła w kierunku samochodu. Zatrzymała się jednak i rzuciła przez
ramię: - Och, Hornblower, zerwij dla mnie trochę kwiatów.
Zerwał całe naręcze. Nie było łatwo je trzymać, prowadząc skuter, jego drogę znaczyło
więc różowe i bladoniebieskie kwiecie. Cal uznał, że kwiaty pachną tak jak Libby. Zwieżo,
oszałamiająco.
Pracując na statku, myślał tylko o jednym. Chciała z nim polecieć. Opuścić dom. Nie
tylko dom, poprawił się w myślach, swoje życie.
Może to tylko impuls, coś, co narodziło się pod wpływem chwili?
Przyczyna nie miała znaczenia. Chciał trzymać się tej jednej, słodkiej myśli, że Libby
była gotowa z nim polecieć.
Dom pogrążony był w ciemności, jeśli nie liczyć słabego światła w oknie kuchni. Cal
odstawił skuter i podniósł z ziemi kilka kwiatów, które upadły mu pod stopy. Może Libby
postanowiła się zdrzemnąć? - Albo czekała na niego przy ogniu płonącym na kominku?
Otworzył drzwi i zastał zupełnie inną scenerię.
Czekała na niego, lecz w świetle świec. Zapaliła ich dziesiątki. Cal zobaczył stół nakryty
na dwie osoby i butelkę szampana w wiaderku. Wokół pachniało świecami, przyprawami i
Libby. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl