[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sobie poczynaj¹cych przeciwników i Ferndin, wysun¹wszy siê nie-
co do przodu, stan¹ł oko w oko z Cymmerianinem. Nagle lepki strach
znów napłyn¹ł zimn¹ fal¹, włosy zje¿yły mu siê pod złoconym heł-
mem – w groŸnym wojowniku, który unosił ju¿ miecz do zadania
ciosu, rozpoznał swego przeciwnika, zabitego na turnieju... Lodo-
wate oczy Cymmerianina napotkały pełne przera¿enia oczy baro-
na... Ferndin, jakimœ cudem unikaj¹c miecza barbarzyñcy, skrył siê
za plecami rycerzy.
Tymczasem ci, którzy otoczyli Conana ciasnym pierœcieniem,
bawili siê z nim jak z zaszczutym zwierzem; rozpaczliwie osłaniaj¹c
siê od ciosów, Conan ze wszystkich sił starał siê przedostaæ do Fern-
dina, który to tu, to tam pojawiał siê za plecami swych goœci.
A wiêc to koniec... Znik¹d pomocy... Z wieœniaków uzbrojonych
w krótkie miecze i myœliwskie łuki właœciwie nie ma ¿adnego po¿yt-
ku... Jednak mimo wszystko dobierze siê jakoœ do tego przeklêtego
zabójcy i jego wierny miecz napije siê czarnej krwi Ferndina! A Mer-
git... co z ni¹?! Miał racjê, ¿e nie ma co liczyæ na obietnice zwario-
wanej staruszki... I nie widz¹c ju¿ nic prócz błyszcz¹cej zbroi Fern-
dina i jego wykrzywionej strachem, po¿ółkłej twarzy, Conan z now¹
sił¹ rzucił siê na napastników.
Nagle za jego plecami rozległy siê okrzyki przera¿enia. Moc-
nym ciosem rozpłatawszy czaszkê jednemu rycerzowi i zrzuciwszy
z konia drugiego, Conan wyrwał siê z okr¹¿enia i spojrzał do tyłu:
od strony lasu mknêło galopem siedmiu jeŸdŸców na czarnych ko-
niach, w czarnych zbrojach. Za ich plecami powiewały krótkie czar-
ne opoñcze, a na hełmach trzepotały kity z czarnych piór.
– 163 –
Wieœniacy rzucili siê do ucieczki, przekonani, ¿e rycerzy tych
przysłano z Menory na odsiecz baronowi.
Conan i Biorri te¿ pomyœleli, ¿e to oddział ksi¹¿êcy; Cymmeria-
nin, postanawiaj¹c drogo sprzedaæ swe ¿ycie, zawołał:
– No, Rudy, zaraz zrobi siê gor¹co! Trzymaj siê!
Run¹ł na wrogów jak niepowstrzymana górska lawina, siej¹c
œmieræ i przera¿enie na swej drodze. Ale Ferndin, przeklêty Ferndin,
ci¹gle mu umykał, z nadziej¹ spogl¹daj¹c na zbli¿aj¹cych siê jeŸdŸ-
ców; jak wszyscy był przekonany, ¿e to wysłañcy ksiêcia. Staraj¹c
siê trzymaæ jak najdalej od strasznego miecza Cymmerianina, krêcił
siê po polanie, dodaj¹c otuchy walcz¹cym i mrucz¹c radoœnie:
– O, Secie! Usłyszałeœ moje wołanie! Wiedziałem, ¿e ksi¹¿ê
nie wytrzyma i poœle po mnie swych ludzi! Zaraz skoñczymy z tym
przeklêtym barbarzyñc¹! Och, Czarny Secie, a co to takiego? Cofaæ
siê! Cofaæ siê do zamku! Szybko!
Jednak było ju¿ za póŸno: trzech czarnych rycerzy, pêdz¹c na
ukos przez pole, znalazło siê tu¿ koło mostu, odcinaj¹c drogê od-
wrotu. Pozostali jak wicher uderzyli na ludzi otaczaj¹cych Conana
i wœciekły szczêk mieczy zlał siê z krzykami i jêkami umieraj¹cych.
Oddział Ferndina, jeszcze niedawno taki groŸny, przemienił siê
w kupkê oszalałych ze strachu jeŸdŸców, miotaj¹cych siê po polu
i bezskutecznie usiłuj¹cych unikn¹æ œmierci. Teraz oni znaleŸli siê
w okr¹¿eniu: siedmiu rycerzy stało dokoła, nie daj¹c siê nikomu
wyrwaæ, a w œrodku sro¿ył siê Conan, w czarnej zbroi niemal niczym
nie ró¿ni¹cy siê od czarnych jeŸdŸców.
Coraz mniej było pleców, za którymi mógł siê skryæ Ferndin.
Pałaj¹ce niebieskie oczy ci¹gle go przeœladowały, a ci czarni jeŸdŸ-
cy, w milczeniu stoj¹cy dokoła, wprawiali go w jeszcze wiêksze prze-
ra¿enie – nawet nie usiłował siê wymkn¹æ i tylko spinał ostrogami
konia, unikaj¹c ciosów.
Jak¿e brakowało mu czarodziejskiej siły starego Barcha, o któ-
rej na pró¿no marzył całe ¿ycie! Rozwin¹łby teraz czarne skrzydła
i wzleciał pod niebo, wystrychn¹szy na dudka tego giganta Cymme-
rianina i czarnych jeŸdŸców, na których bał siê nawet spojrzeæ.
„Nie, trzeba jednak spróbowaæ! O, Secie, władco, pomó¿ mi!” –
i z ochrypłym krzykiem, podobnym do krakania wrony, Ferndin
gwałtownie zawrócil konia, zamierzaj¹c rzuciæ siê na czarnego jeŸdŸ-
ca z determinacj¹ człowieka pozbawionego resztek nadziei na oca-
lenie, ale rêka uniesiona do zadania ciosu nagle opadła, gardło œci-
sn¹ł spazm strachu, a po plecach pociekły krople zimnego potu.
– 164 –
JeŸdziec na czarnym koniu harcował parê kroków od niego, nie
atakuj¹c ani siê nie broni¹c. Nało¿ona na zbrojê krótka opoñcza trze-
potała za jego plecami jak na silnym wietrze, chocia¿ Ferndin nie
wyczuwał na rozpalonej twarzy najmniejszego powiewu. Pod dzi-
wacznym czarnym hełmem z kit¹ kołysz¹cych siê czarnych piór wid-
niała blada twarz; zapiekłe poczerniałe usta skrzywione były w zło-
wieszczym uœmiechu. Nieruchome oczy pod œci¹gniêtymi brwiami
przeszywały na wylot jak kopie: jeŸdziec patrzył mimo Ferndina,
a zarazem wprost na niego. Przera¿ony baron odwrócił oczy i napot-
kał wzrok drugiego jeŸdŸca w czarnej zbroi. Wydało mu siê, ¿e jest
to ta sama twarz... Chciał siê znów ukryæ za swymi rycerzami, ale
Conan rozproszył ju¿ wrogów po całym polu, a Biorri dobijał tych,
którzy unikali rozwœcieczonego Cymmerianina, maj¹c nadziejê na
ucieczkê.
Conan r¹bał mieczem, szukaj¹c spotkania z tym jednym jedy-
nym przeciwnikiem, traktuj¹c str¹canych z siodeł rycerzy jako prze-
szkodê na swej drodze. I oto wreszcie nast¹pił moment, kiedy miê-
dzy nim a Ferndinem nikt ju¿ nie pozostał. Tylko kilka spłoszonych
koni biegało po polu, a na zdeptanej trawie le¿ały stosy por¹banych
ciał...
Wieœniacy, boj¹c siê w to mieszaæ, spogl¹dali z daleka na nie-
zwykł¹ walkê. Wykonali ju¿ swoje zadanie, wywabiaj¹c wroga z zam-
ku, a teraz, zgodnie z uprzednim poleceniem Conana, przezornie trzy-
mali siê na uboczu, widz¹c, ¿e Cymmerianin i tak zostanie zwyciêzc¹.
Ferndin, nie trac¹c jeszcze nadziei, ¿e uda mu siê wymkn¹æ, puœcił
konia wœciekłym galopem wkoło, ale wszêdzie napotykał błyszcz¹-
ce ostrza mieczy i mro¿¹ce krew w ¿yłach spojrzenia jednakowych [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl