[ Pobierz całość w formacie PDF ]

szlachetny rycerzu. Nie bój się. Smok, który jest właścicielem obecnego ciała sir
Jamesa, będzie wszystko pamiętał i zostanie twoim przyjacielem.
— Bać się? — Brian w jakiś sposób zdołał wykrzesać odrobinę energii i wigo-
ru. — Nie boję się żadnego smoka, do diabła! To tylko. . . Będzie mi ciebie brak,
Jamesie!
Jim niespodziewanie ujrzał, że oczy rycerza wypełniły się łzami. Zapomniał
już, czego uczył się o średniowiecznej Europie; ludzie wówczas równie swobod-
nie płakali, jak wybuchali śmiechem. Jego dwudziestowieczna osobowość poczu-
ła się mocno zażenowana na taki widok.
— No wiesz. . . — wymamrotał.
— Wiem, wiem, Jamesie — rzekł Brian osuszając oczy wolnym końcem ko-
kardy Geronde de Chaney. — Co być musi, to musi! W każdym razie przez pa-
mięć tego dzielnego wojownika — wskazał martwego Smrgola — mam zamiar
sprawdzić, co da się zrobić w sprawie współżycia ludzi i smoków. Będę więc czę-
sto widywał się ze smokiem, w którego ciele teraz jesteś, i w jakiś sposób będziesz
przy mnie mimo wszystko.
— On był wspaniały! — wybuchnął Secoh, spoglądając na leżące u jego stóp
ciało starego smoka. — On uczynił mnie silnym, po raz pierwszy w moim życiu.
Zrobię wszystko, czego on chciał!
— Bądź więc ze mną jako gwarancja, że smoki również skończą z tymi wal-
kami — rzekł Brian. — Cóż, Jamesie. Myślę, że się żegnamy, więc. . .
174
— Angie! — wykrzyknął Jim, oprzytomniawszy nagle. — Och, wybacz mi,
Brianie. Ale teraz przypomniałem sobie. Muszę wydostać ją z twierdzy.
Odwrócił się błyskawicznie.
— Zaczekaj — powiedział Carolinus.
Czarodziej stanął twarzą do ruin i podniósł różdżkę.
— Uwolnijcie! — krzyknął. — Zostaliście pokonani. Uwolnijcie!
Czekali.
Nic nie nastąpiło.
Rozdział 22
Carolinus raz jeszcze uderzył swą różdżką w ziemię.
— Uwolnijcie! — krzyknął.
Raz jeszcze czekali. Sekundy przeciągały się w minuty.
— Na Moce! — Nagle wydało się, że nowe siły wstąpiły w S. Carolinusa.
Krzyczał pełnym głosem i wyglądał, jakby urósł o sześć cali. — Czy sobie kpicie?
Wzywam Wydział Kontroli!
Nastąpiło coś, czego Jim nigdy nie miał zapomnieć. Pamiętne było nie tyle
samo zjawisko, co sposób, w jaki przebiegało. Bez żadnego ostrzeżenia przemó-
wiła cała ziemia, morze przemówiło, niebo przemówiło! Wszystko krzyczało tym
samym basowym głosem, który już przedtem w obecności Jima z powietrza odpo-
wiadał Carolinusowi. Tym razem jednak głos nie usprawiedliwiał się i nie brzmiał
zabawnie.
— UWOLNIJCIE! — żądał głos.
Prawie w tej samej chwili coś ciemnego wychynęło z czeluści łukowato skle-
pionego wejścia do twierdzy. Sunęło wolno w dół stoku, unosząc się w powietrzu,
ale dotarło do nich dużo szybciej, niż się spodziewali. Był to materac spleciony
z jodłowych gałęzi, wciąż świeżych i pokrytych zielonymi igłami. Na materacu
z zamkniętymi oczami leżała Angie.
Materac zbliżył się i opadł na ziemię u stóp Jima.
— Angie! — wykrzyknął pochylając się nad nią.
Przez sekundę targnęła nim straszliwa obawa, ale zaraz obaczył, że Angie
oddycha spokojnie i miarowo, jak edvby tylko spała. Istotnie, po chwili otworzyła
oczy i spojrzała na niego.
— Jim! — zawołała.
Wygramoliła się z materaca, zarzuciła ręce na jego pokryty łuską kark i zawi-
sła na nim. Serce załomotało w piersi Jima. Wyrzuty sumienia wgryzły się w niego
niczym ostre piły; przecież nie myślał o niej przez kilka ostatnich dni, przecież nie
zdołał wcześniej dotrzeć do niej. . .
— Angie. . . — zamruczał łagodnie i nagle coś go zastanowiło. — Angie, skąd
wiedziałaś, że to ja, a nie jakiś inny smok?
Puściła go, popatrzyła na niego i zaśmiała się.
176
— Skąd wiedziałam, że to ty! — wykrzyknęła. — Jak mogłabym się pomylić,
będąc cały czas w twojej głowie. . .
Nagle przerwała i popatrzyła na siebie.
— Och, jestem znowu w swoim własnym ciele! Tak jest lepiej. Tak jest dużo
lepiej.
Głowa? Ciało? Umysł Jima wahał się, której z tych niewiarygodnych rzeczy
uchwycić się i w końcu zadał pytanie brzmiące bardziej rozsądnie.
— Angie, w czyim ciele byłaś?
— W twoim, oczywiście — rzekła. — To znaczy w twoim umyśle, który znaj-
dował się w twoim ciele — w ciele Gorbasha, dokładniej mówiąc. O ile nie śniło
mi się wszystko, to byłam. Nie, są przecież wszyscy, tak jak powinni być. Brian,
Dafydd, Danielle i reszta.
— Ale jak mogłaś znaleźć się w moim umyśle? — wypytywał Jim.
— Ciemne Moce, czy też jak tam one się same nazywają, wtłoczyły mnie
— powiedziała Angie. — Początkowo nie mogłam się w tym połapać. Tuż po
tym, jak Bryagh przyniósł mnie tutaj, poczułam się śpiąca i położyłam się na tych
jodłowych gałęziach. A potem uświadomiłam sobie, że jestem w twojej głowie;
widziałam wszystko, co się dzieje. Mogłam czytać w twoich myślach i niemal
mogłam rozmawiać z tobą. Na początku pomyślałam, że zdarzył się jakiś wypa-
dek albo że Grottwold próbował nas ściągnąć z powrotem i pomylił nas ze sobą.
Potem zrozumiałam.
— Zrozumiałaś?
— Że Ciemne Moce wtłoczyły mnie tu.
— Ciemne Moce? — spytał Jim.
— Oczywiście — rzekła spokojnie Angie. — Miały nadzieję, że będę tak bar-
dzo pragnęła pomocy, iż spróbuję popchnąć cię samego do tej Twierdzy Loathly.
Kiedy na wpół usnęłam, słyszałam jakiś głos mówiący do Bryagha o tym, jak cię
bez towarzyszy ściągnąć do mnie.
— Skąd oni to wiedzieli? — zmarszczył się Jim. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl