[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dać skusić do przeprawy na zachodni brzeg, bo tam czekałyby was same
nieprzyjemności.
Jakkolwiek nie rozumiałem, co by mnie mogło skłonić do
wprowadzenia statku pomiędzy skały i wiry malajskiego wybrzeża,
podziękowałem jednak za życzliwą radę. Kapitan uścisnął gorąco moją rękę
wyciągniętą ku niemu. I nieoczekiwanie pożegnał mnie jednym krótkim
„dobranoc”. Nie wiem, co bym był powiedział, gdyby zdziwienie nie odebrało
mi głosu. Wykrztusiłem tylko z nerwowym pośpiechem: - Dobranoc,
dobranoc, panie kapitanie!
Ruchy jego odznaczały się zawsze stanowczością, ale tym razem znikł
mi z oczu w pustej alei, zanim się nawet zdążyłem opamiętać. Nie
pozostawało mi nic innego, jak pójść za jego przykładem; wykonawszy tedy
pół obrotu skierowałem się na molo.
Moje ruchy były o wiele mniej zdecydowane. Zbiegłem ze stopni i
wskoczyłem do czekającej na mnie łodzi. Ledwo zdążyłem usadowić się na
jej rufie, gdy zwinna szalupa odbiła od mola z nagłym zgrzytem śruby i
parskaniem pary wydobywającej się kłębami z miedzianego komina. Komin
umieszczony na śródokręciu połyskiwał w ciemnościach nocy.
Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do moich uszu, był cichy bełkot
wody na tyłach łodzi. Wybrzeże pogrążone było w ciszy głębokiego snu.
Patrzyłem na miasto niknące w mrokach upalnej nocy, gdy nagły okrzyk:
„Baczność! Szalupa!”, odwrócił moje oczy w drugą stronę. Przed nami stał
statek jak białe, fantastyczne widmo. Światła płonęły na pokładzie i w
bramkach burt. Ten sam głos huknął znowu:
- Czy to nasz pasażer?
- Tak! - odpowiedziałem głośno.
Załoga była widać w pogotowiu, gdyż usłyszałem bieganie ludzi po
pokładzie. Duch nowoczesnego tempa przejawiał się tu w krótkich a
donośnych rozkazach:
„Ciągnij kabel! Spuść drabinę sznurową!”, i w zniecierpliwionych
wykrzyknikach zwróconych w moją stronę:
- No, prędzej, prędzej! Trzy godziny opóźnienia mamy z pańskiej winy!
Powinniśmy byli wyruszyć o siódmej…
- Nic o tym nie wiedziałem - rzekłem wstępując na pokład.
Wcieleniem nowoczesnego tempa był chudy kapitan o nadmiernie
długich kończynach i krótko ściętej siwej bródce. Wyciągając ku mnie suchą,
rozpaloną rękę rzekł gorączkowo:
- Niech mnie diabli wezmą, jeślibym na pana czekał pięć minut dłużej.
Choćby mi wszyscy kapitanowie portu…
- To już pańska rzecz - przerwałem. - Nie prosiłem wcale, aby na mnie
czekano.
- Mam nadzieję, że pan nie spodziewa się kolacji! - wybuchnął. - Nie
posiadam restauracji na statku. Jesteś pan pierwszym pasażerem, którego
zabieram na pokład, i daj Boże, ostatnim.
Nie odpowiedziałem na to gościnne wystąpienie, kapitan nie czekał
zresztą na odpowiedź, wyszedł bowiem natychmiast na swój pomost, by
wydać ostatnie rozkazy.
Na pół wroga postawa, jaką zajął wobec mnie, nie uległa zmianie przez
całe cztery dni, które spędziłem na jego statku. Opóźniwszy z mego powodu
wyjazd o trzy godziny, nie mógł mi darować, że nie jestem znakomitszą
osobistością, i jakkolwiek nie powiedział tego otwarcie, wyczuwałem urazę i
zdziwienie w każdym jego słowie.
Było to wprost śmieszne.
Jako kapitan posiadał wielkie doświadczenie, którym lubił się
popisywać, poza tym niepodobna wyobrazić sobie większego kontrastu z
kapitanem Gilesem. Jego zachowanie się mogłoby mnie nawet bawić,
gdybym był w innym usposobieniu. Ale nie miałem ochoty na krotochwile.
Czułem się jak oblubieniec, który ma wkrótce ujrzeć ukochaną. Cóż mnie
mogła obchodzić ludzka niechęć? Myślałem o moim nieznanym statku: to
było moją rozrywką, moją pracą, moją udręką…
Kapitan, któremu nie brakło sprytu, dostrzegł moje podniecenie i
żartował ze mnie na podobieństwo starego cynika wyszydzającego porywy
młodości. Ja zaś unikałem wszelkich pytań dotyczących mego statku,
jakkolwiek wiedziałem dobrze, że kapitan zna go z widzenia, bywając prawie
co miesiąc w Bangkoku. Nie mogłem przecież narażać statku - mego statku -
na jakieś lekceważące uwagi.
Był to pierwszy prawdziwie antypatyczny człowiek, z jakim się
spotkałem. Moja znajomość życia i ludzi pozostawiała jeszcze dużo do
życzenia, chociaż nie domyślałem się tego podówczas. Jedyną rzeczą, która
nie uszła mej uwagi, był niechętny i prawie pogardliwy stosunek kapitana do
mojej osoby. Co było przyczyną tej niechęci? Zapewne to, że musiał opóźnić
dla mnie odjazd statku o całe trzy godziny. Kimże ja byłem, aby okazywano
mi takie względy? On sam nie dostąpił nigdy w życiu podobnej łaski. Ze
strony kapitana była to więc zazdrość zaprawiona goryczą.
Moja niecierpliwość połączona z niepokojem dochodziła do zenitu.
Jakże długo wlokły się te dni podróży, a jak szybko właściwie minęły!
Pewnego dnia wczesnym rankiem, kiedy słońce wschodziło w całym
przepychu nad płaskim widnokręgiem, minęliśmy wejście do portu.
Opłynąwszy liczne krzywizny wybrzeża ujrzeliśmy wielkie złocone pagody, a
wreszcie samo miasto szeroko rozpostarte po obu brzegach rzeki.
Mogłem się teraz napatrzyć tej wschodniej stolicy, jedynej, która dotąd
nie zaznała białego najeźdźcy. Oczom moim ukazał się nieskończony szereg
brunatnych domków, skleconych z bambusów, mat i roślin wszelkiego
rodzaju, wyrastający z brunatnej gleby nad błotnistym ujściem rzeki.
Zdumienie ogarniało Europejczyka na myśl, że do budowy tego miasta,
którego rozległość mierzyła się na kilometry, nie użyto pół tuzina gwoździ.
Niektóre domki z patyków i trawy, przylepione do niskiego brzegu,
przypominały gniazda wodnych ptaków. Inne zdawały się wyrastać z wody,
jeszcze inne, powiązane z sobą jak rzędy paciorków, płynęły samym
środkiem rzeki. Gdzieniegdzie w oddali, sponad tego tłumu niskich,
brunatnych namiotów, wyrastały wielkie budowle: pałac królewski i [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl