[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Na bogów  odetchnął  zostawiła nam tylko gołą skórę! Sterujące wiosło bezcelowo
zwisało mu w ręce, a jego śmiech rozbrzmiewał wkoło. Na twarzy Bourtai pojawił się gorzki
uśmiech.
 Jesteś głupcem, panie  mruknął Bourtai  ale wesołym, odwa\nym głupcem, i czy to
na Croma przysięgasz? Na Croma, zatem, zostawiła mnie tobie, a tobie mnie. I cieszmy się
tym!
Zachichotał, a jego cienki śmiech zmieszał się z gromkim śmiechem Conana. Odpłynęli, ze
śmiechem na ustach, w małej, przeciekającej łódce po wodach błękitnego Ho w kierunku
fioletowej wyspy pobłyskującej we wschodzącym słońcu.
W przygotowaniu Robert E. Howard
Nie kopcie mi grobu
(fragment)
Dzieci nocy
Z wolna zacząłem wracać do przytomności. Najpierw byłem oślepiony i nie wiedziałem,
ani gdzie jestem, ani kim jestem, potem mętnie zacząłem zdawać sobie sprawę, \e \yję i
oddycham, poczułem, \e coś ostrego wciska się mi w \ebra. Wtedy mgła się rozrzedziła i
całkowicie przyszedłem do siebie.
Le\ałem na plecach, do połowy przykryty jakimiś zaroślami. Moje skronie pulsowały
dziko. Moje włosy były zlepione krwią, a czaszka pękała z bólu. Jednak moje oczy
przejechały po moim ciele. Byłem nagi, z wyjątkiem przepaski na biodrach zrobionej z
jeleniej skóry i sandałów z tego samego materiału. Nie miałem \adnych innych ran. To, co tak
napierało na moje \ebra, było moją siekierą, na którą upadłem.
Uszu mych dobiegło jakieś bezładne bulgotanie i natychmiast w pełni odzyskałem
przytomność. Odgłos ten przypominał język, jednak nie był to \aden z języków znanych
ludzkości. Brzmiało to bardziej, jak powtarzające się syczenie wielu potę\nych wę\y.
Rozejrzałem się wkoło. Le\ałem w środku olbrzymiego, ponurego lasu. Polana była
zacieniona tak, \e nawet za dnia było tu ciemno. Tak, ten las był ciemny, zimny, cichy,
gigantyczny i potwornie przera\ający. Spojrzałem na polanę.
Dostrzegłem coś mro\ącego krew w \yłach. Na polanie le\ało pięciu ludzi, a raczej to, co z
nich zostało. Gdy przyjrzałem się tej scenie, serce we mnie zamarło. Wokół nich kłębiły się&
Strona 57
Howard Robert E - Conan. Ognisty wicher
Istoty. Były czymś na kształt ludzi, jednak dla mnie nie byli to ludzie. Byli niscy i mocno
zbudowani, mieli szerokie głowy, nieproporcjonalnie du\e do ich ciała. Mieli wijące się,
długie włosy, a ich twarze były szerokie i kwadratowe z płaskimi nosami, przera\ająco
skośnymi oczami, wąskimi ustami i szpiczastymi uszami. Podobnie jak ja ubrani byli w skóry
zwierząt. Mieli przy sobie małe łuki i strzały z kamiennymi grotami, kamienne no\e i
maczugi. Porozumiewali się mową równie przera\ającą, jak oni sami, syczeniem, które
przepełniało mnie strachem i obrzydzeniem.
Trudno wyrazić, jak bardzo ich nienawidziłem, gdy tak le\ałem. Mój umysł gotował się od
rozpalonej do białości złości. I nagle przypomniałem sobie. Polowaliśmy, my, sześciu Ludzi
Miecza i zapuściliśmy się w ten ponury las, który nasi ludzie zwykle omijali z daleka.
Zmęczeni pogonią zatrzymaliśmy się, by odpocząć. Ja miałem pierwszą wartę, bo w tych
czasach nie mo\na było spać bezpiecznie bez czuwania. Teraz całym mną wstrząsnął wstyd i
krew we mnie zamarła. Usnąłem, zdradziłem mych towarzyszy. I teraz le\eli porznięci i
zmasakrowani, zabici podczas snu przez to robactwo, które nigdy nie ośmieliłoby się
zmierzyć z nimi na równych warunkach. Ja, Aryara, zawiodłem pokładane we mnie zaufanie.
Tak, przypomniałem sobie. Usnąłem i we mgle snu o polowaniu, ogień i iskry
eksplodowały w mojej głowie, a potem zanurzyłem się w głębszą ciemność, w której nie było
ju\ snów. Teraz nadszedł czas kary. Ci, którzy przedzierali się przez gęsty las i uderzyli mnie
tak, \e straciłem przytomność, nie zatrzymali się, by mnie zabić. Myśląc, \e nie \yję zabrali
się od razu do swej potwornej roboty. A teraz mo\e na chwilę o mnie zapomnieli. Siedziałem
nieco z dala od innych, i gdy zostałem uderzony, upadłem w krzaki. Jednak wkrótce sobie o
mnie przypomną. Wówczas nie będę ju\ więcej polował, nie będę ju\ tańczył tańców miłości
i wojny, i nie zobaczę więcej plecionych chat Ludzi Miecza.
Jednak nie miałem zamiaru uciekać od razu do swoich. Czy\ powinienem wrócić z
opowieścią o mojej zdradzie i dyshonorze? Czy\ słuchać miałem słów pogardy, jakimi moje
plemię mnie obrzuci, patrzeć na palce dziewcząt skierowane z szyderstwem w stronę tego
młodzieńca, który usnął i wydał swych towarzyszy na łaskę no\a barbarzyńców?
Azy zakłuły mnie w oczach, i wolno, całe me ciało i umysł przepełniły się nienawiścią.
Nigdy ju\ nie dane mi będzie noszenie miecza, jaki jest znakiem wojownika. Nigdy ju\ nie
odniosę zwycięstwa nad wrogiem i nie zginę w chwale od strzały Piktów, siekiery Wilczych
Ludzi lub Ludzi Rzeki. Umrę zabity przez przyprawiające o mdłości stwory, których Piktowie
ju\ dawno wygonili, niczym szczury w gęstwiny lasu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl