[ Pobierz całość w formacie PDF ]

okropieństwo... Masz rację. I musimy przygotować się na najgorsze... Ale dopóki żyjemy, musimy zrobić
wszystko, co w naszej mocy, aby nie pozwolić zlikwidować się tak łatwo... To ich ulubione słowo:
zlikwidować, takie słóweczko-cacuszko, wiesz o tym?
- Boże święty. Dlaczego mnie to spotkało?
- Nie trzeba rozpaczać. Nie trzeba. Jestem z tobą. Będę cię ochraniał i bronił. Nie puszczę cię samej na ulicę,
nie odstąpię na krok. W ogóle wprowadzimy nadzwyczajne środki ostrożności... Może będziemy zmuszeni
do pozostania w domu. To się jeszcze okaże. Zależnie od tego, co oni na naszą zgubę wymyślą. Ale i my
mamy głowy na karku. Idzie o to, aby przetrzymać zaledwie kilka dni. To nie potrwa długo... Bo wojna wisi
na włosku. W tej chwili toczą się rozpaczliwe tajne konferencje, z których nic już nie wyniknie, to ostatnie
podrygi przegranej dyplomacji... A na wszystkich wyrzutniach świata gotowe do odpalenia rakiety
międzykontynentalne... "Poseidon"... "Polaris"... "Minuteman"... "MIRV"... i krocie, krocie innych... czekają na
sygnał! I sygnał nadejdzie! Trzymają to w największej tajemnicy, aby uniknąć koszmarnej paniki. Ale sygnał
nadejdzie. Najdalej - za trzy, cztery dni... Mam o tym poufną wiadomość z dobrego zródła. Wiem to od
aniołów-centurionów. Przed nimi nic się nie ukryje, znają każdą najpilniej strzeżoną tajemnicę. Musiałem ci
to powiedzieć, abyś wiedziała, jaki nas czeka los... I jestem z ciebie dumny, że przyjęłaś to tak pięknie, z taką
godnością. Choć widzę, co się w tobie dzieje. Ale sądzę, że byliśmy razem szczęśliwi. I to musi starczyć za
całą pociechę. Tak, Heleno, to nasze dni ostatnie... Któż by pomyślał. Mój Boże.
Milczała ukrywszy twarz w dłoniach. Słyszałem, jak zegar u sąsiadów, o piętro niżej, wybija dzwięcznie w
nocnej ciszy godzinę jedenastą. Za dnia nigdy nie było go słychać. Krótki mu pozostał żywot - trzy, cztery dni
- bo przecie zginą i sprzęty. Helena ocknęła się i powiedziała z nagłą determinacją:
- Zadzwonię do twojej matki... Niech wsiada w pociąg i przyjeżdza natychmiast. Nie mogę sama brać
odpowiedzialności...
- Ani mi się waż! Co to za pomysły? Za dużo sobie pozwalasz! Nie wydawaj tu żadnych dyspozycji, bo to nie
twoja rzecz. Od wydawania dyspozycji jestem ja. I ja kieruję naszymi sprawami. Zwłaszcza w tak
krytycznych chwialch... Matka jest w bezpiecznym miejscu, nic jej w tym momencie nie grozi i nie pozwolÄ™ jej
narażać... Jasne? Chcesz ją wpędzić w sidła tych... tych drani? Nie wystarczy, że wpędziłaś Jo?!
- Puść, boli... - jęknęła ze łzami w oczach.
Schwyciłem ją za rękę akurat w chwili, gdy wstawała, aby pójść do telefonu, i musiałem rzeczywiście ścisnąć
ją bardzo mocno, bo gniew mnie ponosił, a siłę mam taką, że mógłbym łamać kości. Nie spiesząc się
zwolniłem uścisk i puściłem jej rękę, patrzyłem, jak krzywiąc się z bólu rozcierała nadgarstek, a łzy jej kapały
jedna po drugiej, aż śmieszne w swojej szczodrości.
- Nie chcę żadnych niesnasek między nami - powiedziałem. - Jesteśmy dobrym małżeństwem. Jesteśmy
przyjaciółmi. Zamiast się kłócić, pomagajmy sobie wzajem. Przyszedł ciężki czas... i wiele zależy od tego, w
jaki sposób będziemy postępować. Popaść w rozpacz to żadna sztuka. Ale to kusi, bo od wszystkiego
uwalnia. Nie będziemy tu urządzać ściany płaczu. Trzeba nam męstwa i odwagi. Godności, zanim nas
pogrzebią... Powiedz, co myślisz o śmierci?
- Nic nie myślę.
- To niedobrze. Właśnie pora, aby o tym myśleć. Kiedyś nie mogłem sobie wyobrazić, jak będzie świat
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 119 z 142
wyglądał beze mnie. Tak samo zakwitną drzewa, tak samo trawa wyrośnie, tak samo spadnie śnieg, tak samo
gwiazdy wyjdą na niebo, mimo że mnie już nie będzie. Jakże to tak - nic a nic się nie zmieni? Ale
pomyślałem, że nie będą to już te same drzewa, trawy, śniegi i gwiazdy, bo ja, którym je dojrzał i podziwiał,
już nie istnieję. I drzewom, trawom, śniegom, gwiazdom nie będzie to obojętne, bo byłem czymś więcej niż
świadkiem. Tracąc mnie, straciły nie tylko swoje odbicie, ale i część swego istnienia. Potem myślałem, że
nikomu nie stanie się żadna krzywda, bo umieranie jest samym życiem i gwiazdy też zmarnieją. A teraz...
teraz kiedy uświadamiam sobie, że nie zostawię tu błękitnej planety, tylko stertę zgliszcz i popiołów, w której
żyją karaluchy, mógłbym umierać bez żalu i cieszyć się, że wraz ze mną ginie cały nasz świat... Tymczasem
wcale się nie cieszę, bo mimo wszystko było mi tu dobrze i chciałbym, aby inni, którzy przyjdą po mnie, też
zaznali życia... Wiesz, co zrobię? Wkradnę się do rozgłośni, do emisji programu. Obezwładnię spikera. I
podam przez radio na cały świat wiadomość, że wojna nuklearna ma wybuchnąć za trzy dni! Może to ich
powstrzyma. Cały świat stanie na nogi i zapewne znajdą się takie siły, znajdą się ludzie, którzy potrafią
udaremnić ten międzynarodowy spisek! Nie damy się zniszczyć jak tabuny bydła przeznaczone do uboju.
Obwieszczę tę wykradzioną sztabom straszliwą wiadomość i zawołam do mikrofonu: Ludzie, ratujcie swoją
błękitną planetę! Jeśli to nie poskutkuje, wówczas nie ma już żadnych nadziei... Ale musi poskutkować, więc
zrobię to bez względu na koszta. Myślę, że mnie rozumiesz i zgodzisz się bez wahania, abym to uczynił,
choćbym miał życiem przypłacić. Tak trzeba. To mój obowiązek. Zgadzasz się ze mną? Masz jakieś [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kajaszek.htw.pl